Informacjee

avatar

tytan
z miasta Warszawa
1979.90 km wszystkie kilometry
0.00 km (0.00%) w terenie
3d 01h 19m czas na rowerze
20.06 km/h avg

Kategorie

kilkugodzinne.7   rondobabkateam.1   sport.4   technikalia.1   Wyrypy.3  

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

Moje rowery

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy tytan.bikestats.pl

Archiwum

Odstawienie roweru

Sobota, 6 grudnia 2014 | dodano:08.12.2014 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria kilkugodzinne
  d a n e  w y j a z d u
50.00 km
0.00 km teren
01:41 h
29.70 km/h
0.00 vmax
1.0 *C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Jak zobaczyłem dodatnią temperaturę, to zwietrzyłem okazję do odstawienia roweru na zimę. Długo się nie zastanawiałem. Jednak w momencie jak byłem w pociągu, bilet mając tylko do śródborowa, patrząc na mżawiący deszcz, żałowałem decyzji :p
No ale bilet kupiony tylko do połowy, więc trzeba było jechać.

Niestety sprzętu zimowego nie mam i jedyną ochroną przed zimnem dla stóp były dwie pary skarpetek. Oczywiście to nie wystarczyło. Nie mogło. Po dojechaniu stopy były czerwone i obolałe od zimna. Dobrze czułem odzyskiwanie przez nie czucia...

Na rękach grube rękawice narciarskie dały radę :D

Ostatnia szosowa jazda w tym roku przejechana w deszczu. To chyba odpowiednio podsumowuje ten rok...

A był to pierwszy rok na szosie. Nie w całości rzecz jasna. Ale to była ta znacząca część ;] Tymczasem już nabite ponad 12k km i cały czas rośnie. Na szosie pewnie coś ponad 4k.

To był wyjątkowy rok. MOCNO rowerowy. W przyszłym już pewnie tyle nie przejadę...

...Chyba, że znowu pojadę na wyprawę :>

Dobra impreza - zeszło 6L

Niedziela, 27 lipca 2014 | dodano:28.07.2014 | linkuj | komentarze(0)
  d a n e  w y j a z d u
216.00 km
0.00 km teren
08:20 h
25.92 km/h
0.00 vmax
31.0 *C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
1. Cały dzień w słońcu w temperaturze >30*C

2. Zużyte 6L wody, coli i innym napojów + 300ml genialnego kompotu do pierogów. Można przyjąć spalanie 3L/100km ;p Chyba jeszcze nie zdażyło mi się tyle wypić w ciągu jednego dnia. Chyba że gdzieś na rumunii...
3. W drugiej części dnia, picie wody nic nie dawało - w ustach cały czas było sucho... Natomiast po powrocie, jak już "wyschłem" na skórze skrystalizowała się sól ;p

4. Licznik próbuje być mądrzejszy ode mnie... Założyłem go 2 tygodnie temu, a ten próbuje mi wmówić, że już mam serwisować rower! To co ja mam z nim co 2 tygodnie chodzić do sklepu? Paranoja!

5. Święcenie rowerów na dzień św. krzysztofa - bezcenne ;]

6. Cool story:
W pewnym momencie zgubiłem licznik... No stało się. Musialem się wracać i wtedy grupa mnie zgubiła. A ja biedny bez mapy i kontaktu do nikogo... Zacząłem się wracać. W końcu jednak udało mi się nawiązać kontakt, i wiedziałem gdzie jechać. Akurat mieli przerwę pod sklepem i to była moja szansa! Tuż po skończeniu przerwy udało mi się ich dogonić! Niestety, ja przerwy nie miałem, nie miałem też wody. Wykorzystałem moment "święcenia rowerów' i wskoczyłem do sklepu. Niestety kolejka była ogromna - wycofałem się. Niestety kolaży też już nie było... I znowu zostałem sam, bez kontaktu. Trochę się włóczyłem po okolicy, początkowo próbowałem ich gonić, ale niestety nie trafiłem w dobrą drogą i wjechałem w jakąś ślepą kończącą się cmentarzem... Może to jescze nie ten moment, żeby kończyć na cmentarzu?

Więc wróciłem się. Podjąlem decyzję. Tnę do Serocka. Tam mięli przejeżdzać. Niestety - nawigacja wprowadziła mnie w bambuko - droga za wioską zmieniła się w kupę kamieni i piachu i znowu musiałem się wycofać. Wracając zajechałem do znajomego sklepu i kupiłem sobię colę. Trochę kcal nie zaszkodzi ;].
Dalej mogłem jechać bez przeszkód prosto do mojego celu. Było kilka problemów - poczucie beznadziejności sytuacji, walka z wiatrem i szybko kończącą się wodą. Lecz udało mi się dojechać pomimo tego. Wodę dostałem od jakiejś babci, a reszta... Cóż, po prostu jechałem ;p

W Serocku pogodziłem się, że już peletonu nie zobaczę. Skupiłem się więc na poszukiwaniu baru chińskiego lub innego kebaba. Trochę pokręciłem się po mieście - zobaczyłem plażę, gdzie była masa ludzi; rynek - króty w sumie był pusty - i przejrzałem też kilka lokali. Wszędzie było jednak za drogo jak na mój gust. W końcu jednak znalazłem. Kuchnia polska. Idalnie - tanio i dużo, tego mi trzeba. Zamawiam więc pierogi, wyciągam kaskę z bankomatu w miedzyczasie, a potem siadam na ławce i czekam na danie. I wtedy co? Słyszę znajomy głos cykania rowerów na luzie. Wyglądam a tu kto? Znajome twarze :D Oni byli równie zdziwieni jak ja. Ale tylko na mnie czekały pierogi ;] No i znowu mogłem jechać w grupe :D

7. Oczywiście 170km było dla mnie za mało, więc poszedłem doprawić się na ponad 200. Pojechałem łazienkowską na Węgrów. Wyjechałem z warszawy. Po drodze tylko 3 sygnalizacje!!!!!!! Świetny kierunek na typowy trening. Droga to co prawda trochę autostrada, ale to trwa tylko chwilę :)

8. Na koniec zrobiłem sobie przedsmak Bieszczad i pogórza dynowskiego ;p Czyli mając już 200km w nogach podjechałem kilka razy pod agrykolę... Taki mały bb tour ;p Jak dobrze, że kupiłem tą kasetę!

9. Fot nr.1 - ktoś się przewrócił i złamał kierownicę... Dobrze że nic więcej. Jazda w peletonie jest przyjemna, ale trzeba mieć się na baczności.

10. Fajnie że zawiązała się taka grupa! Dzięki temu spotyka mnie wiele dobrego :)

Maraton Podróżnika

Sobota, 7 czerwca 2014 | dodano:11.06.2014 | linkuj | komentarze(3)
Kategoria sport, Wyrypy
  d a n e  w y j a z d u
509.00 km
0.00 km teren
h
km/h
0.00 vmax
*C
168 HR max( 86%)
126 HR avg( 64%)
m kcal
Taak. W końcu nadszedł ten dzień. Dzień, w którym miałem przejechać 500km.

Ale nim do tego doszło, musiałem się przygotować. W tym celu kupiłem kilka bułek, kawałek wędlinki, pomidorka i wziąłem się do roboty!



Niestety okazało się, że wyszło tego trochę za dużo. Taaka kupa:



Więc roztropnie zapomniałem wpakować do plecaka całej mojej pożywki makaronowej (na zdjęciu dwa plastikowe pudełka na jedzenie)... I musialem sobie poradzić bez tego.
Ale oprócz tego widać cały ekwipunek, jaki wtedy ze sobą miałem. Łącznie z ubraniami. Karimaty i rzeczy noclegowe zabrałem jedynie na noc przed startem.
Nadmiar towarów nie wadził - mieliśmy samochód techniczny który wiózł nasze sprzęty i na postojach mogliśmy z nich korzystać.


Jadymy!
Okej, po niezbyt dobrze przespanej nocy, zjedzeniu marnego śniadania (na szczęście można się było opić tłustego mleka! - zawsze jakieś kalorie ;p) nadszedł czas startu. Przed 8 trzeba było pojawić się na placu przed kościołem w Skrzeszewie.



W pewnym momencie nastąpił niezręczny moment podziału na 3 grupy. Trochę wbrew sobie dołączyłem do tej ostatniej, Marek (transatlantyk) kierownik jest doświadczonym rowerzystą i chciałem z tego doświadczenia skorzystać. Jak się okazało, to było dobrze przeczucie  ~pół drogi przejechałem w jego towarzystwie.

Odcinek 1: Skrzeszew -Łuków, 68 km
Jazda przez cały dzień bardzo przyjemna. Jadąc tak wielką grupą. przejeżdżając przez Mordy, Łuków i inne miasteczka robiliśmy podróbki masy krytycznej.


Odcinek 2: Łuków – Kozłówka, 132 km
Założenie maratonu było bardzo szczytne. "Wszyscy jedziemy razem, 3 grupy w odległości 100m, prędkość średnia 25kmh i w 27 godzin dojeżdżamy". Rzeczywistość okazała się inna. Działało to przez 90km. Potem niektórym puściły nerwy i zaczęły się ucieczki (na śladzie widać od tego miejsca spore przyspieszenie). Grupki się przemieszały, potworzyły nowe i każdy jechał tempem bardziej na swoje możliwości (zarówno fizyczne jak i psychiczne ;) ). Z początku trzymałem się grupki roboczo nazwanej "30"
.
Dojeżdżając do Kozłówki mieliśmy przygodę z policją ("mmm mieliśmy zgłoszenie - pani się skarżyła, że nie może wyminąć grupy kolumny rowerzystów. Jednak z opisu wynikało, że bardziej jej chodziło o wyprzedzenie... Więc tylko prosimy o ostrożność.").

Jednak gorsze zaczęło się później. Jakość asfaltu mocno spadła, ale jechaliśmy jak zwykle. Jednak po wjechaniu na równy asfalt, czułem rytmiczne podskakiwanie koła... Nie, to nie może skończyć się dobrze.. Ale do punktu kontrolnego kilka kilometrów - jakoś muszę dojechać! Po zatrzymaniu się i obejrzeniu kola ujrzałem coś takiego:



Kląłem na głos, a w myślach wiedziałem że to koniec jazdy dla mnie. Rower na śmieciarę i do domu. I gdy tak chwilę stałem, podszedł do mnie Marek i próbował wetknąć mi oponę do rąk. Zatkało mnie, nie wiedziałem co powiedzieć. Musiał dodać "masz, weź to! Bez tego nie dojedziesz!", by wreszcie do mnie dotarło, co się dzieje. Więc rower szybko na ziemię, zdjęcie koła, wadliwej opony, zakładanie nowej.


Nigdy nie zakładałem zwijanej. W myślach "dlaczego ona nie chce ułożyć się na obręczy??" Na szczęście wszystko się udało, pękniętą wrzuciłem na pakę i byłem gotów do jazdy. Grupa "30" już się zbierała - podpisałem listę, dolałem wody do bidonów, zjadłem z kanapkę, czekoladę wpakowałem do kieszeni i niedojedzony ruszyłem dalej. 

Odcinek 3: Kozłówka – Bychawa, 193 km
Jarałem się. Naprawdę cieszyłem się, że jadę dalej i nie zostałem w tyle razem z oponą.  Uff, tym razem miałem szczęście.
Na ten odcinek padł przejazd przez przedmieścia Lublina. Miastem nie jechało się zbyt dobrze. Asfalty były marne a i świateł sporo. Na szczęście centrum minęliśmy w bezpiecznej odległości.
Pod koniec odcinka grupa zamarudziła i dojechałem do punktu w dwie osoby. I dobrze, bo sam bym go pewnie przeoczył... 

Na punkcie wreszcie mogłem nadrobić i dojeść braki. Kurier kontynuował swój pomysł na przejazd - fajki i piwo :D W jakiś pokrętny sposób to działało, bo dawał czadu.

Odcinek 4: Bychawa – Szczebrzeszyn, 273 km
No to teraz został ostatni odcinek, a po nim prawdziwy obiad!
Może to dziwne ale pierwszy raz siknąłem po 250km ;p. Spodenki na szelkach nie są jednak zbyt wygodne przy tej czynności... Wtedy też grupa zostawiła mnie z tyłu i musiałem jechać sam. Wybrałem trochę kiepski moment. Trasa zaraz skręcała z trasy prosto na Szczebrzeszyn i prowadziła na boczne drogi. Nie chciałem pojechać źle - straciłbym kwalifikację do BBT. W pewnym momencie przejechałem kluczowy skręt, ale wtedy sobie przypomniałem, że właśnie tutaj trasa miała coś kluczyć. Na szczęście miałem ślad w telefonie i z niego skorzystałem. Korzystałem też z pomocy przechodniów ("przepraszam, czy jechała tędy grupa kolarzy?"). Jakieś chłopaki spod sklepi krzyczeli do mnie i dodawali otuchy - "dawaj dawaj! Nie poddawaj się!!". Musiałem jechać w dobrym kierunku. Na kolejnym podejrzanym skrzyżowaniu stał jakiś lokalny rowerzysta i mnie ruchem dłoni nakierował. I później było pod górę... Zobaczyłem wtedy ogonek grupy. Nie wszyscy wytrzymali tempo i calość się rozciągnęła. Minąłem "maruderów" i goniłem czoło.

A przed nami ściana, pod którą trzeba będzie podjeżdżać. Jednocześnie były to najpiękniejsze rejony maratonu. Zachowam do dla siebie :-).  Kilka hopek, potem zjazdy i zaraz będzie obiad!


Nawet na chwilę się zatrzymałem, co by zrobić zdjęcie. Niestety na najdłuższym podjeździe grupa mi uciekła. Na tym napędzie nie jestem w stanie szybko podjeżdżać. Minimalna wygodna prędkość to 15kmh a nie da się jej utrzymać, jadąc 9% w górę.

W końcu udało mi się kogoś dogonić i do zajazdu dojechaliśmy razem. Tam sobie nie żałowałem - talerz pierogów, pizza, toaleta. Wszelkie wypasy.

Odcinek 5: Szczebrzeszyn – Łęczna, 364 km
Postój potrwał ponad godzinę, ale to było potrzebne.
Potem się zaczął odcinek nocny. Zaopatrzyliśmy się na noc w mijanym sklepie. Zrobiło się zimniej. Trzeba było założyć spodnie i rękawki.

Odcinek 6: Łęczna – Parczew, 402 km
Na wyjeździe trochę zamarudziłem. Spóźniłem się za jedną grupą i ruszyłem sam z zamiarem gonienia ich. Niestety gubiłem się, straciłem nadzieję na dogonienie ich, siły opadły i postanowiłem poczekać na Waxa i resztę. Czekałem zaledwie kilka minut i nadjechali.

Nie będę opisywał co działo się w nocy :D Ta okazała się jednak bardzo krótka. Przed 3 już robiło się dosyć widno. Po 2 zrobiło się piekielnie zimno (to tak można? :D), i po postojach trzeba było jechać dobre 20 minut, nim wrócił jako taki komfort. Senność nie była jeszcze problemem.

Odcinek 7: Parczew – Międzyrzec Podlaski, 464 km

Odcinek 8: Międzyrzec – Skrzeszew, 518 km
Ten odcinek chyba wszyscy zapamiętają, jako przejazd przez najgorsze możliwe drogi w okolicy. Nie dało się jechać szybko, wytrzęsło doskrzętnie.



Co do ekwipunku


Wiedząc, że mam cienki tyłek, przygotowałem się i założyłem 2 spodenki z wkładką na raz. Sprawdziło się to, i po wielu godzinach jazdy nie czułem się tak źle. Nie rozwiązało to jednak problemu palących pośladków po 400 kilometrze. Na następnym maratonie przetestuję inne siodełko. Żelowe z trekkinga, na którym jechałem kiedyś dłużej, i nie miałem podobnych problemów.
Pierwszy raz spotkałem się z problemem obtarć... Niestety nie byłem na niego przygotowany i nie miałem żadnych maści. Na szczęście problem nie był jakoś strasznie palący, a jedynie lekko dokuczający. Może wysokie temperatury i związane z tym poceniem były przyczyną? Pierwszy raz jechałem też bez bielizny (rzekomo ta odzież JEST bielizną), ale może po prostu była za luźna - nie wiem, nie będę już ryzykował. Tzn zaryzykuję - inne podejście :)

Pulsometr twierdzi, że spaliłem 646g czystego tłuszczu...1g to jest 9kcal, czyli prawie 6000 kcal pochodzilo właśnie z nich. Mało, byłem przekonany, że tłuszcze przy takim "wysiłku" stanowią jeszcze większą proporcję.




Niedzielny trening z mariuszem

Niedziela, 11 maja 2014 | dodano:11.05.2014 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria kilkugodzinne, sport
  d a n e  w y j a z d u
58.00 km
0.00 km teren
02:29 h
23.36 km/h
0.00 vmax
*C
178 HR max( 91%)
125 HR avg( 64%)
m kcal
Dzisiaj miałem obawy. Wczoraj ważny starty (pobita życiówka na 10km!), potem łyżwy, basen - czułem to wszystko w nogach. Do tego mało spałem wcześniej, no ale się już umówiłem a ja jak obiecam, tak robię. Do tego pogoda nie zapowiadała się najlepiej - prognozowany deszcz, wiatr w bok. No ale nic, pojechałem.

Z Mariuszem.
Pojechałem podobną trasą jak już kiedyś. Znowu naciąłem się na betonowe sześciokątne bloki, które ostro wytrzęsły rower. Potem sprawa była jeszcze gorsza - zamknięta ulica - ale jakoś udało się rowerem przejechać.

Sama jazda w porządku, czułem jednak zmęczenie. Do tego w większości było pod wiatr. Nie wiem co się ze mną działo, ale dwa razy prawie doprowadziłem do kolizji. Raz podjechałem na tyle blisko, że uderzyliśmy się pedałami. Za drugim szczepiliśmy kierownicami. Tym razem miałem jednak szczęscie ;]

Pocisnęliśmy jednak kilka tempówek, powymienialiśmy się spostrzeżeniami treningowymi. W towarzystwie jednak jeździ się przyjemniej ;)


Majówka 2014: cz1

Środa, 30 kwietnia 2014 | dodano:11.05.2014 | linkuj | komentarze(0)
  d a n e  w y j a z d u
129.00 km
0.00 km teren
08:03 h
16.02 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
W tym roku wybrałem się w góry. Rowerem. Od dawna o tym marzyłem - jeszcze nie miałem okazji pojeździć po górach polskich. Ten wpis obejmuje dzień 1. Objechałem wtedy Beskid Śląski.



Wybrałem się wtedy na małą dwugodzinną przejażdżkę, na lekko. Miałem wrócić na obiad :D No ale jak widać - jeździłem cały dzień.

Wyjazd na żywiec i za Szczyrkiem zaczął się podjazd w górę. Ah, jak mi tego brakowało!! W samym mieście ruch był dosyć spory, ale jak się okazało lokalny. Na samej przełęczy ruch niewielki.

Szczyrk
Szczyrk


Kilka podjazdów dalej, zapierających dech w piersiach widoków, udało mi się dotrzeć też na trójstyk!



Wiatr!! W twarz!

Sobota, 19 kwietnia 2014 | dodano:19.04.2014 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria kilkugodzinne
  d a n e  w y j a z d u
70.00 km
0.00 km teren
03:10 h
22.11 km/h
0.00 vmax
21.0 *C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Ale dziś piękna pogoda! I jakże zdradziecka!

Kolejny raz wybrałem się do domu szosówą. Przedświąteczny ruch na drogach był spory, wolałem więc uniknąć wylotówki na konstancin i pojechałem niebieskim rowerowym do Góry Kalwarii. Trasa bardzo przyjemna i przejezdna, z wyjątkiem fragmentu między Cieciszewem a Dębówką, gdzie była całkiem nieźle ubita droga gruntowa. Widać było, wiosna dopiero się zaczęła. Trawy płonęły. Dosłownie. Mijała mnie straż, goniąc do miejsca, gdzie generował się dym.
Do Góry Kalwarii dojechałem bez dalszych przygód. Najlepsze zaczęło się właśnie teraz.
Gdy przekonałem się o zdradzieckości tej pogody.
Mijając to urocze miasto, zmieniłem jednocześnie kierunek jazdy. Jechałem teraz prosto na wschód. A wiatr jaki miał kierunek? Wschodni. Był porywisty. Co mam na myśli? W mojej definicji porywisty wiatr to taki, który zmieniając kierunek powoduje zachwianie równowagi. Czyli wiało ostro. A ja miałem jechać dokładnie naprzeciw niemu. Przez godzinę... I tak pojechałem. To było trudne. Normalnie utrzymanie prędkości 20 kmh na takim rowerze nie stwarza najmniejszego problemu. Ale w tych warunkach? Był to wyczyn! jechałem 18 na godzinę przy tętnie 150 :D Co ciekawe jak na próbę pojechałem chwilę w drugą stronę, to żeby jechać te 2 dychy nawet nie trzeba było pedałować...



No więc po drodze zrobiłem sobie przerwę. Zajechałem do sklepu i widząc lokalny folklor przed nim wchodzę do środka z rowerem. Rozpoczął się dialog - "dzień dobry panie kolarz. To spokojna miejscowość, nie trzeba się bać o rower." - Nie wiem, jakoś nie wzbudzali zaufania :D

Ruszyłem dalej i za osieckiem zmieniłem kierunek na bardziej południowy, można więc było przyspieszyć ;)

Podsumowując - z przejazdu zrobiła się wycieczka krajoznawcza z rozwałką i szukaniem dróg alternatywnych (czyli zawracaniem, gdy okazywało się, że za wsią asfalt się kończy...).

Pokonany przez deszcz

Niedziela, 13 kwietnia 2014 | dodano:13.04.2014 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria kilkugodzinne
  d a n e  w y j a z d u
39.37 km
0.00 km teren
01:30 h
26.25 km/h
0.00 vmax
*C
158 HR max( 81%)
135 HR avg( 69%)
m kcal
Taki piękny dzień, nic tylko przejechać się rowerem! No więc zaplanowałem jazdę do warszawy. Na nieszczęście miałem dosyć ciężki plecak... Już więcej z tym plecakiem tym rowerem nie będę jeździł! Ciąży na plecach i tyłek boli! 

A wracając do jazdy. Jechało się całkiem dobrze - pod wiatr, ale miło było oglądać budzącą się ponownie do życia przyrodę. Lasy zaczęły się coraz bardziej zazieleniać, kwiatuszki pojawiać na niektórych krzaczkach. Bajka :D Na nieszczęście cała ta sielanka została w pewnym momencie przerwana przez deszcz... Zdecydowałem więc o odwrocie - nie miałem ochoty na moknięcie, komputer w plecaku tym bardziej... W osiecku więc, zamiast na warszawę pojechałem na pilawę... Całkiem przyjemna droga, muszę przyznać a nigdy wcześniej nie jechałem.
No i kupiłem bilet. Odjazd za 20 parę minut. No to zdążę jeszcze trochę pojeździć :D Dojechałem do siedemnastki, wróciłem i wsiadłem do pociągu. W międzyczasie przestało padać...

W pociągu nie było przedziału rowerowego, więc z innymi rowerzystami sami taki zrobiliśmy. Zastawiliśmy rowerami drzwi wejściowe i przejście - dosłownie się tam okopaliśmy rowerami. I tak dojechaliśmy do Warszawy.

Do domu przez morze

Piątek, 11 kwietnia 2014 | dodano:13.04.2014 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria kilkugodzinne
  d a n e  w y j a z d u
72.04 km
0.00 km teren
02:59 h
24.15 km/h
0.00 vmax
*C
163 HR max( 84%)
HR avg(%)
m kcal
Po pracy szybko (a przynajmniej tak się starałem :D) zjadłem, przebrałem się, spakowałem i wsiadłem na rower. Jako, że za tydzień będę tam znowu, zabrałem prawie nic, i plecak miałem dosyć lekki. Albo tak mi się wydawało (to na pewno przez komputer!).

Z pośpiechu zapomniałem nawet założyć spodenek kolarskich. O tym sobie przypomniałem już pod akademikiem, ale nie chciało mi się wracać znowu na górę...  I nie pomyślałem, że może być na tyle zimno, żeby wziąć rękawiczki...

Wyjazd z warszawy całkiem sprawny - oczywiście denerwujące czerwone światła i trąbiący kierowcy po drodze - bez tego elementu nie da się wyjeżdżać z miasta! Ale trasa na górę już przyjemniejsza. W konstancinie trochę nerwów - zakazy jazdy dla rowerzystów. To pewnie przez te "ścieżki" rowerowe.

Dalej robiło się coraz ciemnej i właściwie za konstancinem nie było już ani krzny światła słonecznego. Robiło się też coraz zimniej i już wiedziałem, że będę żałował braku rękawiczek.

Za Górą, jadąc już na Osieck, na łąkach pływały mgły, oświetlone przez księżyc. Czyli zimno było naprawdę, a nie tylko się tak wydawało! W tym momencie rąk już prawie nie czułem, i czasem czułem dziwne mrowienia w łokciach... W końcu wyjąłem tą czapkę, którą miałem w plecaku, i na zmianę trzymałem ją w dłoniach. Na szczęście to rozwiązało problem mrozu :).
Jednocześnie zaczął mi ciążyć plecak, a siodełko zaczęło jakoś tak uwierać... Jednak jazda z plecakiem na tak pochylonej pozycji to niezbyt dobry pomysł. Plecy czułem też odrobinę następnego dnia. 

No to podsumowując... Mróz!! Cholera myslalem ze zamarzne po drodze!! Szron na roślinkach i para z ust... 
Ale dało to niezapomniane wrażenia estetyczne - jak morze mgieł nad łąkami przy niemal pełni księżyca.



Po raz pierwszy w peletonie!

Niedziela, 30 marca 2014 | dodano:30.03.2014 | linkuj | komentarze(3)
Kategoria rondobabkateam, sport, kilkugodzinne
  d a n e  w y j a z d u
114.00 km
0.00 km teren
03:45 h
30.40 km/h
0.00 vmax
*C
184 HR max( 94%)
134 HR avg( 69%)
m kcal

Pierwszy dzień nowego czasu, i wczesna godzina zbiórki sprawiła, że wczoraj się trochę denerwowałem przed dzisiejszym dniem... Nie wiedziałem jak zachowa się telefon zmieniając czas z zimowego na letni. Dlatego na wszelki wypadek ustawiłem dwa budziki. Zadziałał ten zwykły, z telefonu :) Uff, znowu wstawałem rano, żeby jeździć na rowerze. 

Po szybkim, ale obfitym śniadaniu ruszyłem na miasto. Niedługo spotkałem innego kolarza - miałem wrażenie, że całe miasto jedzie na Babkę! 
Dojechałem przed czasem. Na miejscu zaledwie garstka osób. Niektórzy gadają, inni się tylko przypatrują. Widać było klimat ogolonych łydek, kolorowych strojów i czystych rowerów ;) Z upływem czasu rowerów przybywało i w momencie startu było ich co najmniej 40! Po drodze zbieraliśmy kolejne osoby i startując w Legionowie musiało nas być około 60 osób! Byli nawet kolesie (i kolesiówy ;p) z ActivJetu!

Do tego czasu już trochę posmakowałem jazdy w peletonie. Mimo bliskości innych rowerzystów czułem się pewnie. Rzekłbym pewniej, niż jeżdżąc po mieście w pojedynkę. Ruch uliczny w ogóle nas nie interesuje, czasem ktoś zatrąbi, czasem ostro wymuszamy na innych uczestnikach drogi. Nie wszystkie działania były bezpieczne - ale to zachowania jednostek. Ogólnie kultura jazdy była wysoka - ostrzeżenia przed dziurami i autami jadącymi z naprzeciwka. W takiej grupie - ze względu na odległości rzędu kilkunastu centymetrów od siebie - trzeba jechać bardzo delikatnie i stabilnie, bez nagłego hamowania czy omijania uszkodzonej nawierzchni. Bez chwiania na boki ;p Pozwala to jednak osiągać większe prędkości. Nieosiągalne dla pojedynczego kolarza.
Ku mojemu zdziwieniu, nie zawsze nawet były respektowane czerwone światła. Apogeum było stwierdzenie jednego z uczestników, stojąc na czerwonym świetle - "ale na co my w ogóle czekamy?". No i ruszył. I wszyscy za nim. Ja też, w grupie można poczuć się trochę bezkarnie ;)

Tym razem trening miał trochę inny charakter. Trasa którą wybrałem (krótsza - przez Pomiechówek), została zmodyfikowana ze względu na stan nawierzchni. I bardzo długo był prowadzony przez ustalone osoby, a start wyścigu odroczony, aby zaprezentować trasę. Tym samym dystans samego wyścigu zmalał z 60 do 30 kilometrów. Dla mnie akurat, żeby przyzwyczaić się do tempa i jazdy w peletonie.

Po osiągnięciu mostu na Wkrze, ustalonego wcześniej jako start wyścigu, i głośnych okrzykach "OSTRY START!" i "MOŻNA SIĘ ŚCIGAĆ!"  wszyscy nagle przyspieszyli. Mimo, że było pod górę ;) 

Dzisiejsza jazda, pewnie jak wszystko co nowe, pozwoliła mi dużo dowiedzieć się o tym sporcie - chyba najbardziej klasycznej odmianie kolarstwa. Chcąc wygrać wyścig, trzeba ogromną wagę przyłożyć do strategii. Ogromną siłę ma również peleton. Nie raz widziałem próby ucieczek zawodników lub grup zawodników. Często kończyło się to tym, że peleton na chwilę przyspieszał, ale uciekinierom nie udało się odłączyć i wszystko wracało do normy. Poziom wyczerpania po takiej gonitwie znacząco wzrastał. 
Innym razem, jak już udało się komuś uciec, to przez chwilę łatwiej jest utrzymać prędkość dystansującą od peletonu. Tyle że, o ile w peletonie jest sporo osób - i jeżeli prowadzący chociaż odrobinę zwolni, to zaraz przejmuje ktoś inny i w ten sposób prędkość jest cały czas bardzo wysoka. Dla kogoś kto trzyma się tuż za czołówką lub w drugiej części peletonu, taka jazda nie jest mocno wyczerpująca. I teraz pomyślmy o uciekinierach - jadąc w kilka osób (albo samemu) muszą utrzymać tempo peletonu. Cały czas walcząc z oporem powietrza i narastającym zmęczeniem. Trzeba być cholernie silnym, żeby to się udało! Dzisiaj takie przypadki zawsze kończyły się wchłanianiem ucieczki przez peleton. Przy czym prędkość wyprzedzania po dogonieniu była druzgocąca - uciekinierzy lądowali na końcu peletonu...
Ja sam starałem się trzymać blisko czoła. Na początku czułem się jak totalny leszcz - gdy reszta mocno cisnęła na hopki - ale później okazało się, że oni też są tak naprawdę ciency - mimo, że mają dużo napisów na kolorowych koszulkach ;]

I tak udało mi się dojechać do końca wyścigu, w końcówce trochę mnie przegonili - ale i tak byłem sporo przed połową stawki. Nieźle, jak na pierwszy raz ;) Nie wiem, czy inni się tak spinali - wyglądało jednak na to, że tak. Na tych 30 kilometrach miałem średnią prędkość 37 km/h. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie osiągnąłem!

Tutaj widać na wideo, w 6 sekundzie minąłem linię mety.



Wracając już do domu, byłem skrajnie wyczerpany. Miałem dość. Ale definitywnie jeszcze tam wrócę!

No i co z tego, że nie pobiegłem półmaratonu. Może i miałem szansę na życiówkę, biorąc pod uwagę formę, w jakiej obecnie się znajduję. Ale za to miałem okazję spróbować czegoś nowego. I było warto. Totalnie!


Sobotnie treningi na Konstancin

Sobota, 22 marca 2014 | dodano:22.03.2014 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria kilkugodzinne, sport
  d a n e  w y j a z d u
64.49 km
0.00 km teren
02:30 h
25.80 km/h
0.00 vmax
20.0 *C
160 HR max(%)
130 HR avg(%)
m kcal
Pogoda była piękna. A poprzedniego dnia nie zapowiadała się - wiało mocno a prognozy były niejednoznaczne w kwestii deszczu. Stąd przejażdżka stała pod znakiem zapytania. Ale jak już doszło co do czego, długo się nie zastanawialiśmy.

Wsiadając na rower nie byłem świeży. Chwilę wcześniej trenowałem bieganie - przez w godzinę z hakiem przebiegłem ponad 16 kilometrów w dosyć mocnym tempie. Zbieranie zabrało nam dużo czasu - przebranie, jedzenie, picie + czas własny grzegorza. Po 11 ruszyliśmy.

Po drodze sporo rowerzystów. Kolarzy również. G znał fajną drogę zaraz za zamkiem w wilanowie, dzięki któremu można ominąć ruchliwą trasę przelotową i pojechać bez świateł wiejsko-podmiejskimi drogami. Z jakością drogi bywało różnie, jednak koło 30km staraliśmy się utrzymać. Czasem próbowaliśmy trochę interwałów 2km/2km utrzymując tempo 33 i później 36kmh. Na wale mięliśmy rowerzystę na gapę za sobą ;)
Dojechaliśmy do lądowiska , trochę przejechaliśmy, żeby dobić 40km i zrobiliśmy przerwę. Potem wróciliśmy na luzie przelotówką przez Słomczyn. W tą stronę było z wiatrem, więc zwiększyliśmy prędkość.

Świetny trening!

Na koniec zrzut z Endomondo.